WYCINKI WSPOMNIEŃ BOGDANA MAŚLANKI – zawodnika, który jako pierwszy oborniczanin wystąpił w I – lidze.
Bogdan Maślanka, ur. 20.02.1939, Oborniki.
Dwuletni wróg III Rzeszy…
Jak to możliwe że Polak lat 2 i jego matka przeżyli niemiecki obóz koncentracyjny w Konstantynowie koło Łodzi? Był rok 1941. W nocy przyszło dwóch SS-manów i aresztowali mnie 2 -latka, wroga III Rzeszy i mamę. Prowadzili nas na duży dworzec (wtedy nie było jeszcze małego dworca). Za nami biegł mój dziadek Hołderny i błagał SS-manów, żeby choć mnie -dwuletnie dziecko- zostawili, ale oni nie słuchali i strzelali do niego – na szczęście nie trafiając. Wywieźli nas do koncentracyjnego obozu dla dzieci, ich rodziców i dziadków z Wielkopolski do tego piekła w Konstantynowie.
Po latach czytałem książkę napisaną przez Panią Mariannę Grynię z Warszawy, która również jako dziesięcioletnia więźniarka była w tym samym obozie – tytuł “Wypędzeni-polskie ofiary niemieckiego obozu koncentracyjnego w Konstantynowie Łódzkim”. Płakałem po każdej stronie. Czytajcie proszę, żeby dowiedzieć się, jakie piekło ludzie ludziom potrafili zgotować.
Być może wspomnienia tych czasów popchnęły mnie do rękoczynu podczas meczu z Dynamo?
Jako zawodnik Pogoni Szczecin grałem mecz z Dynamo na stadionie w Berlinie. Ich napastnik atakując mnie z tyłu nazwał mnie “polnische schweine”. Odwróciłem się i goniłem go ze 60 metrów, powaliłem murawę i zacząłem dusić. Kilku sekund brakowało, żeby zszedł z tego świata. Mecz przerwano. Obawiałem się, czy DDR-owskie STASI, które było wtedy właścicielem Dynamo nie ukarze mnie w jakiś dziwny, znany tylko sobie sposób, ale jakoś rozeszło się po kościach. To tylko jeden epizod, ale przez tyle lat w piłce takich epizodów było dużo… Za dużo! Dziś stwierdzam, że może warto od najmłodszych lat nauczać, co jest dobre w sporcie, a co złe. Ja musiałem pojąć to sam, bo nikt w mojej rodzinie nigdy ze sportem nie miał do czynienia. Czyniłem to potem jako trener i wychowawca młodzieży.
Żyć, czy grać? Oto jest pytanie…
Cudem uratowani z tego niemieckiego obozu, wykończeni i schorowani wracamy do Obornik. Tutaj pojawia się mój zbawca Pan dr Lazarewicz. Była taka przełomowa noc, w której Pan doktor powiedział mojej mamie “zrobię co można, ale syn jest bardzo chory i dzisiaj okaże się, czy przeżyje”… Syn przeżył… Chorowałem do dwunastego roku życia na wszystkie możliwe choroby. Te, które można mieć tylko raz – ja miałem po trzy razy! Było jednak coś we mnie, co było jakże inne niż u wszystkich moich rówieśników. Ja od samego początku chciałem być piłkarzem, być może to dodawało mi siły. Oszukiwałem matkę i w tajemnicy grałem w piłkę wszędzie, gdzie tylko było to możliwe. Kiedyś dowiedziała przypadkiem, że właśnie gram na boisku na Strzelnicy w trampkarzach. Przyjechała rowerem, dostałem niezłe lanie za to, że lekceważę własne zdrowie i zabrała mnie do domu. Codziennie zanim doszedłem do szkoły kupowałem po drodze gazetę SPORT i czytałem tam wyłącznie o piłce i piłkarzach. Marzyłem, by być choć trochę podobnym do któregoś z piłkarzy.
Jeden z braci mamy miał aleję czereśniową pod Obornikami i tam namiot. Musiałem go zastąpić przy pilnowaniu owoców. Niestety akurat po południu był trening moich kolegów -trampkarzy Unii- więc samowolnie opuściłem to odpowiedzialne stanowisko i na pieszo przeszedłem 10 km docierając na trening, a po nim wróciłem do namiotu. 10 km, trening, 10 km!!!
Bóg nie gra w piłkę…
Mieszkaliśmy na ul Czarnkowskiej 6. Okna sypialni wychodziły na Farę, więc byłem -ze względu na tą lokalizację, ale też i z własnych przekonań- ministrantem. Jako dzieciakowi nawet mi się to podobało. Kościelny pukał w okno, a ja już byłem gotowy służyć do codziennej, porannej mszy. Aż do momentu kiedy… Moja mama prowadziła swój własny sklep na Czarnkowskiej 6 i któregoś dnia odwiedził ją ksiądz proboszcz, który dostrzegł moje oddanie Bogu i zapytał, czy nie warto byłoby przygotowywać mnie powoli na księdza? Jak się dowiedziałem, że moje plany bycia piłkarzem mogą runąć w gruzach natychmiast oddałem komżę i nawet nie chciałem chodzić w niedzielę do kościoła. No bo niby jak?! Przecież miałem być piłkarzem!!!
Chciałem bardzo być piłkarzem. Dlaczego?
Sam nie wiem,.. Zauroczenie, może też i wiele różnych przypadków.
Kiedyś dostaliśmy paczkę z Pasadeny z USA od krewnych, którzy wyemigrowali bardzo dawno temu. Przyszła więc paczka od rodaków zza oceanu jakich wiele wtedy po wojnie wysyłano w tych mizernych dla naszego kraju czasach. Paczka… A w paczce piłka z wentylem na pompkę!!! U nas wtedy nie było takich piłek. My żyliśmy w czasach piłek nadmuchiwanych przez tzw. “cycki”. Ta moja amerykańska piłka miała więc już wentyl, ale zauważyłem, że była jakby większa. Nie wiedziałem wtedy, że oni -tam w USA- nie znali za bardzo piłki nożnej i mieli tylko piłki do koszykówki, stąd też ten mój dar był większy. Wszystkie dzieciaki czekały codziennie przed sklepem mamy na mnie i moją piłkę, która do tego musiała być obowiązkowo wypastowana czarną pastą do butów. Szliśmy całą grupą gdzieś za tory i graliśmy codziennie bardzo, bardzo długo. Naczytałem się w “Sporcie” o tym jak piłka nożna popularna jest w Brazylii. Zapytałem więc zaskoczonej mamy, czy skoro mamy rodzinę w Ameryce, to czy przypadkiem nie mamy również krewnych i w tym kraju, którzy mogliby mnie ściągnąć do tej piłkarskiej Brazylii. Pomysł dzieciaka szalony, ale krewnych w Brazylii niestety nie mieliśmy, więc moja droga musiała potoczyć się innymi torami. Marzenia jednak zostały i to coraz większe…
Muzyka łagodzi obyczaje?
W mojej rodzinie siostra ojca pięknie grała na fortepianie, więc rodzice zaplanowali, żebym i ja stał się wirtuozem tego instrumentu. Miałem chodzić do niej na lekcje, aby w przyszłości moje występy stały się atrakcją rodzinnych spotkań. Przeszkodą jednak była ta amerykańska piłka, gdyż ciągle z nią i ze swoimi kolegami uciekałem na boisko. Doprowadziłem do tego, że w końcu udało się zniechęcić moją nauczycielkę muzyki i ciotka ostatecznie machnęła na mnie ręką. Mama jednak nadal drążyła temat mojej muzycznej edukacji i pytała, czy bym nie spróbował gry na akordeonie i natychmiast dokonała zakupu jakiegoś instrumentu. Na lekcje wysyłała mnie do Pana organisty – niestety on też miał pecha, bo często zamiast akordeonu w pudle miałem piłkę, a po powrocie do domu z tych “lekcji muzyki” dostawałem lanie za brudne lub pozdzierane od kopania piłki buty.
Szkoła średnia i GZUT…
No i w końcu skończyłem szkolę podstawową i czas było uczyć się dalej. Musiałem więc zdecydować o dalszej edukacji i na chwilę przerwać przygodę z piłką. Mój najlepszy kolega z lat dziecięcych i późniejszych Jurek Grześkowiak miał brata, który ukończył Technikum Energetyczne w Poznaniu. Więc i my obaj -za jego przykładem- też tam się zgłosiliśmy. Nauka trwała 4 lata, a na piłkę rezerwowałem sobie czas przed codziennymi dojazdami Poznania. Jeździłem więc pociągiem codziennie do tego Technikum Energetycznego. Tam oboje zdaliśmy maturę. Później ja wybrałem jako nakaz pracy -bo takie coś obowiązywało- Gliwice. Dlaczego Gliwice? Bo już wiedziałem, że przy tym GZUT istnieje piłkarski klub i nazywa się Piast Gliwice. Moja miłość do piłki trwała już długo natomiast w Obornikach nigdy nie mieliśmy trenera. Jak dowiedziałem się, że inaczej jest w tych Gliwicach, to już nikt nie był w stanie mnie zatrzymać. Wylądowaliśmy razem z Jurkiem i jeszcze jednym absolwentem tego Technikum w hotelu robotniczym. Mieliśmy więc lokum do spania i stołówkę, w której mogliśmy coś zjeść. 50 metrów od naszego hotelu było piaszczyste wtedy boisko i stadion, gdzie grała pierwsza drużyna Piasta. Pokazałem się już pierwszego dnia na treningu juniorów i zobaczyłem pierwszy raz w życiu trenera juniorów, lwowiaka o nazwisku Lolo Nowak, którego wszyscy ubóstwialiśmy. On chyba też mnie polubił, bo zawsze mówił mi, że strzał to ozdoba zawodnika, więc trenowałem więcej niż inni. W tej drużynie juniorów prawdziwą gwiazdą był już Józek Gałeczka -późniejszy reprezentant Polski i legenda piłki nożnej, ale już jako zawodnik Zagłębia Sosnowiec.
Fortuna kołem się toczy – “Sen zimowy” w Piaście Gliwice…
Mieszkaliśmy więc w jednym pokoju we trzech i zarabialiśmy już jako pracownicy GZUT takie grosze, że ledwo starczało na jedzenie. W tym czasie na Śląsku -jako pierwsza w Polsce- powstała tzw „Karolinka”, czyli odpowiednik dzisiejszego Lotto. Ludzie się rzucili na kupno tych kuponów i nikt nie wiedział więcej niż to, że wystarczy skreślić 6 trafnych liczb i gruba forsa trafi do kieszeni zwycięzcy. Zarabialiśmy grosze i mimo to, że umieliśmy określić za swoje nikłe szanse na wygraną w tej loterii, ulegliśmy ogólnej euforii i zainwestowaliśmy wszystkie pieniądze, które mieliśmy na dwa tygodnie życia (wypłaty z GZUT otrzymywaliśmy co dwa tygodnie). Oczywiście nic nie trafiliśmy jak i te setki tysięcy Ślązaków. Powstał więc finansowy problem, bo nie było za co kupić jedzenia. Jeden z nas wymyślił, żeby udać chorobę, nie chodzić do pracy i leżeć w bezruchu, a wtedy spowolnimy wszystkie procesy w tym i poczucie głodu. Szatnia juniorów Piasta była w piwnicach naszego hotelu robotniczego. W dniu wyjazdu na mecz do Naprzodu Lipiny nie zjawiłem się na zbiórce, gdyż stosowaliśmy wymyślony wcześniej sposób na “spowolnienie procesów życiowych”. Trener wysłał kolegę z zespołu i przekazał przez niego, że mam natychmiast stawić się na mecz. Warto dodać, że byłem już wtedy jednym z najlepszych w tej drużynie, więc pewnie dlatego zadecydowali się zobaczyć, co się ze mną stało??? Wyrwali mnie więc z “letargu” i pojechaliśmy do tych Lipin. Po 20 min gry- nagle zrobiło mi się ciemno przed oczami i zemdlałem na boisku. Znieśli mnie poza linię autową, a trener Lolo Nowak pyta mnie – co się stało? No to ja mu całą prawdę mówię, że od 4 dni nic nie jadłem, więc może dlatego. Nic nie powiedział… Mecz był w niedzielę, a już w poniedziałek puka Lolo Nowak do naszych drzwi z paczką żywnościową od Piasta Gliwice. I tak już było zawsze… To był nie tylko wspaniały trener, ale też prawdziwy Lwowiak, Polak i Patriota. Nigdy go nie zapomnę. Nigdy!!!
Grałem z “Aniołem”…
Po dwóch latach nauki życia, treningów z prawdziwym trenerem wreszcie wróciłem do domu – do Obornik. Mój kolega – wtedy były reprezentant Polski w rzucie dyskiem Zenek Begier nawet nie pytał mnie, co chcę robić i gdzie grać i zaprowadził mnie do biura Olimpii Poznań. Tam jak pamiętam zaskoczony kierownik o nazwisku Landau oczywiście od ręki wpisał mnie na listę swoich zawodników. Bardzo szybko okazało się, że chłopaki z Wildy i rynku jeżyckiego okazali się grupą utalentowanych zawodników obdarzonych też ogromnym poczuciem humoru. No więc czułem się tam bardzo dobrze. Załatwiono mi nawet prace na Głównej w Fabryce Łożysk Tocznych. Kursowałem więc codziennie – 6:30 pociąg do Poznania, później dalej na Główną do pracy, a po pracy na trening na Golęcin i ostatnim pociągiem o 22:30 wracałem do Obornik. Najlepsze z tego, że ten tryb życia wcale nie przeszkadzał mi grać lepiej niż kiedykolwiek. Miałem niecałe 19 lat, a w II lidze nastrzelałem aż 26 goli. Wspominam ten okres jako wesoły i ten, w którym robiłem olbrzymie postępy. Spotkało mnie wyróżnienie w postaci tego, że zagrałem w reprezentacji Poznania razem z Teodorem Aniołą, którego jako dzieciak oglądałem z za płotu stadionu na Dębcu. Nie pamiętam jak nazywał się przeciwnik tego mojego debiutu, ale był to mecz na stadionie 22-go Lipca i było bardzo dużo ludzi. Wydaje mi się, że był to szwedzki zespół Kalmar i gdyby tak było, to proszę zobaczyć, jak to wszystko w życiu czasem się układa… Od 35 lat mieszkam właśnie w Szwecji…
Handel międzynarodowy…
Te “chopoki” -jak mówi się po poznańsku- grali w tym pierwszym moim roku tak dobrze, że w silnej 18 zespołowej II lidze zajęliśmy 3 miejsce. W nagrodę PZPN wysłał nas na towarzyskie dwa mecze aż za Ural, do Permy i Ufy. Pytałem oczywiście Zenka Begiera co zabrać, żeby tam dobrze sprzedać i jakąś pamiątkę przywieźć. Zenek, jako reprezentant Polski był w tym -jak zresztą wszyscy polscy sportowcy wyjeżdżający na zagraniczne zawody lub mecze- znawcą wielu rynków i wiedział co i gdzie idzie… Ha!!! Polecił mi więc Zenek, żebym kupił wałek tafty, bo to pójdzie tam na pniu na tym Uralu. No więc w sklepie na rynku w Obornikach zamówiłem wałek tafty koloru wściekle zielonego. Był to wtedy szał mody i kobiety robiły z tego piękne bluzki i sukienki. No wiec ja z tym wielkim wałkiem tafy najpierw do Warszawy, później do Moskwy i dalej aż 8 godzin samolotem przeleciałem. Na miejscu ulokowano nas w takiej ładnej piwnicy ze składanymi, wojskowymi łóżkami. Śmiechu i drwin było najwięcej z mojego walka tafty. Ambitnie więc opuściłem ich i myślałem jak opchnąć tą przyczynę drwin. Pomogła mi znajomość rosyjskiego ze szkoły, bo wtedy był to język obowiązkowy. Pytam po rusku ludzi na mieście w tej Ufie, która była dużym miastem, gdzie mogę sprzedać mój towar. Powiedziano mi, że muszę z moim wałkiem udać się do “skupki”. Znalazłem w końcu tą “skupkę”, wchodzę tam, za ladą jakaś mała pani i pyta, co ja “inostraniec” chcę opchnąć? Mówię jej, że piękny materiał na sukienki. Jak zobaczyła, to zaczęła dusić się z zachwytu i zaraz zawołała Griszę – swojego pomocnika- i mówi mu, żeby przeliczył ile jest metrów tej tafty w wałku. Grisza wyciągnął spod lady kij metrowy i wyszliśmy na zewnątrz. Jeden koniec miałem ja nadepnąć nogami, a on resztę rozwinął i na końcu cegłę położył, żeby uczciwie policzyć te metry. Ja kupiłem ten wałek w Obornikach i wiedziałem, że miał 25 metrów, ale Grisza stwierdził, że sam musi policzyć to swoim kijem. Jak skończył pytam “Grisza skolko tych metrow?”, a on “20 metrow!”. Zastanowiłem się krótko, dlaczego nie 25, ale co miałem się kłócić o te 5 m i biegać gdzieś po mieście z rolką materiału? No nie wypadało. Wchodzimy więc z powrotem do „skupki”, a Pani za ladą pyta: “Grisza – skolko tego?”, Grisza mówi: “15 metrow”! Pani za ladą pyta, czy mam coś żeby zapakować te ruble, co mi się za towar należą, a ja pokazałem torbę klubu Olimpia zapinaną na zamek. No to ona najpierw te ruble wyłożyła na ladę i była to cała kupa pieniędzy, po czym jednym ruchem ręki wrzuciła mi te ruble do torby. Następnie powiedziała, że gdzieś się śpieszy więc “doswidania” i zniknęła na zapleczu! Pełen dumy wracam do tej piwnicy do leżących na metalowych łóżkach kolegów i im tą całą torbę kasy na moje łóżko wysypałem, żeby się więcej nie nabijali ze mnie, bo jak twierdzili wcześniej, będę znowu tachał ten wałek tafty do Poznania… Kuźwa, aż zaniemówili!!!
Na drugi dzień z tą ogromną kasą wyruszyłem w miasto żeby podarki kupować… A tam kuźwa nic!!! Wszędzie puste półki!!! Wkurzyłem się więc i w ostatnim sklepie -zmęczony już zwiedzaniem pustych sklepów- wysypałem im te wszystkie ruble na ladę z mojej klubowej torby i poszedłem w cholerę, myśląc po drodze, że już lepiej grać niż handlem międzynarodowym się zajmować.
Towarzysz Prezes, czyli koniec kariery…
Tak to właśnie bywa, że tak duża chęć bycia lepszym piłkarzem mogła się zakończyć fatalnie…
Graliśmy z Olimpią we Wrocławiu ze Śląskiem i nie tylko, że strzeliłem 2 gole, ale wygraliśmy 3-1. Po tym meczu zjawił się przedstawiciel ŁKS Łódź – wówczas czołowego klubu w Polsce. Byłem zaszczycony, że tak wielki klub chce mnie pozyskać, ale… W Olimpii powiedziałem, że chcę odejść do ŁKS-u, więc w następstwie wezwał mnie Prezes klubu do którego dotarła ta wiadomość na dywanik. Był to ktoś wtedy w Poznaniu bodaj najważniejszy – wiadomo jakim klubem była Olimpia i kto tam rządził. Siedział za biurkiem, na tym czerwonym dywanie, a ja, jego piłkarz w ogóle nie miałem żadnego respektu, bo wierzyłem, że ten ŁKS to potęga i że to dobra droga w znaczeniu rozwoju piłkarskiej kariery. Pan Prezes pyta, co ja teraz chcę zrobić? A ja butny niezwykle odpowiadam, że “chyba kupię sobie wędkę i na ryby”. Pan Prezes zupełnie zaskoczony odpowiedział tak: “Ty gówniarzu – jak ja ci łatkę przykleję, to do końca życia będziesz ją nosił”. Ja nadal – ani grama respektu, tak byłem zauroczony tym ŁKS-em.
Icek – spec od oszustwa…
No więc wylądowałem w tym ŁKS Łódź. Wtedy nie było kontraktów, ale za podpis, co lepsi dostawali pieniądze. Mnie obiecali roczną pensję robotnika… Jak już stawiłem się w ŁKS, to zgodnie z ustną umową posłali mnie do takiego gościa na Piotrkowskiej, żeby odebrać te wielkie dla mnie pieniądze. Pan już na mnie czekał i machając jakimś papierem i długopisem ciągle się kłaniał. Podsunął mi ten papier, a ja czytam, że ową wielką sumę właśnie od „Pana Kłaniającego” pożyczam i własnym podpisem zobowiązuję się szybko mu ją oddać. Ja -zwykły piłkarz z Obornik- dobrze wychowany przez rodziców „Pana kłaniającego” poprosiłem o ten papier, podpis złożyłem, tyle, że na dole dopisałem dodatkowo inną treści, a mianowicie “sumę odebraną dziś właśnie tj. dnia… godz… oddałem”. Pan, co się kłaniał przestał się kłaniać, a ja -chopok z Obornik- pieniądze zabrałem i zacząłem snuć plan, jak tu z takiego klubu się wydostać myśląc, że to pewnie początek spełnienia gróźb Pana Prezesa z Olimpii. Zacząłem trenować w tym dziwnym klubie, z którego również moi koledzy jakby chcieli mnie wywalić?! Dziwne?! Zjawił się w klubie Janczyk reprezentant Polski z przed paru laty, który mieszkał na stałe w Australii. Żona została ambasadorem tego kraju w Warszawie, więc i on wrócił, żeby być z nią razem w Polsce. Dodatkowo chciał trochę pograć w swoim dawnym klubie. Mieszkał jak ja w Hotelu Grand, więc codziennie po treningu dużo nasłuchałem się o tym, jak to jest być piłkarzem. Błagałem go, żeby mnie zabrał do tej Australii, ale on mówił ”ty jesteś chłopie przypisany do ŁKS”. Nici więc z moich planów. Po 3 miesiącach miałem już dość tego klubu mimo, że w debiucie ligowym 1-1 z Gwardią Warszawa strzeliłem swojego pierwszego gola dla ŁKS. Kuźwa, więc wystraszony zupełnie tym sukcesem i stwierdzeniem Janczyka (który pewnie więcej już wiedział o tym piłkarskim światku i o mojej łatce przyklejonej w Olimpii), po tych trzech miesiącach spakowałem walizkę i uciekłem do domu do Obornik licząc się z tym, że właśnie zakończyła się moja piłkarska kariera i niestety trzeba będzie poszukać pracy w Fabryce Mebli…
Już jako późniejszy zawodnik Pogoni Szczecin dokładałem wszelkich starań, żeby ŁKS spadł z ligi i w końcu się udało spuścić ich i to aż na 5 lat.
Rekord Guinessa?
Po tych przygodach w Łodzi myślałem, że to koniec moich marzeń o piłkarstwie, aż tu niespodziewanie zjawił się na Czarnkowskiej -gdzie mieszkali rodzice, brat, siostra i ja- przedstawiciel Pogoni i natychmiast zabrał mnie do Szczecina. Tam nastąpił najmilszy i najlepszy moment w mojej karierze. Trafiłem wtedy w roku 1962 do najlepiej zorganizowanego klubu piłkarskiego w Polsce. Ludzie z Kresów stworzyli klub – kopię Pogoni Lwów. Zobaczyłem klub lepszy od tego ŁKS-u tak skromnie o jakieś 50 lat…
Przy 30 tysiącach na trybunach grałem tam aż 8 lat i myślę, że należałem do najlepszych. Wspominam najwięcej gola nr 100 w historii Pogoni Szczecin w lidze. Było to w meczu z Legią Warszawa w Szczecinie zakończonym wynikiem 1-1. Gola dla Legii strzelił Gadocha. Te 30 tysięcy kibiców na każdym meczu były jak medium pod wpływem którego nie dało się słabo zagrać. W meczu z Cracovią w Szczecinie strzeliłem gola z rzutu wolnego ze swojej połowy – rekordowego, bo piłka, po koźle wpadła w samo okienko bramki Cracovii i obliczyli, że było to z 68 metrów. Może więc jakiś rekord? W Pogoni przez 2 lata występowałem jako napastnik, później byłem już jednym ze stoperów. Nie pamiętam, żeby tacy zawodnicy jak Lubański, Brychczy, Ernest Pohl, czy Deyna stanowili dla mnie jakikolwiek problem – radziłem sobie z nimi dzięki wyjątkowej szybkości i skoczności.
No SUPER WSPOMNIENIA 🤗😍😚
Szczególnie bardzo podoba się nam ten “najmilszy i najlepszy moment w karierze” spędzony w Szczecinie 😚😉 Jesteśmy bardzo ucieszone, że mogłysmy przeczytac te wycinki wspomnień…. Serdecznie pozdrawiamy razem z Krysią i mamy nadzieję że może się usłyszymy
Basia i KRYSIA L ze Szczecina